Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/276

Ta strona została skorygowana.

— Wracasz z sąsiedztwa?
— Nie pytaj mnie skąd.
— Nie potrzebuję pytać, byłeś naturalnie w Wulce! Cały świat mówi o twoich dziwnych amorach...
— Amorach? dajże mi pokój! Jest tam ktoś, co mnie podobno uprzedził.
— Cha, cha! — zawołała Cesia — i Sylwan zwyciężony, zapewne przez jakiegoś kapotowego szlachcica?
— O, przepraszam: lepiej, bo przez Wacława.
Cesi twarz zmieniła się nagle, jakby ją co za serce ścisnęło: pobielała, zmieszała się widocznie; lecz wracając zaraz do zwykłego panowania nad sobą, dodała:
— Można się było tego spodziewać, to partja tak dla niego stosowna!
I milcząca poczęła chodzić po pokoju, podśpiewując.
Ani ojca, ani brata oczu nie uszło jednak zmieszanie Cesi i jej boleść, szybko stłumiona pozorem obojętności; oba wszakże udali, że się nic nie domyślają. Jak błyskawicą mignął staremu domysł przez głowę, ale go zniszczyło wspomnienie, że Wacław rękę Cesi odepchnął. Sylwan, który podobno od ojca więcej wiedział czy się domyślał, uśmiechnął się do siebie.
Nadchodząca hrabina przerwała dość już kłopotliwe wszystkich milczenie.


W kilka dni po wypadkach, któreśmy opisali, hrabia wyszedł o lasce ze swoich pokojów do pałacu z powodu przybycia Farureja. Oprócz niego było kilku sąsiadów: Cielęcewicz ze swemi perory głośnemi, rotmistrz Powała i niejaki pan Maurycy Hołobok, figura problematyczna, świeżo ze stolicy, od niejakiego czasu z domu do domu włócząca się po sąsiedztwie.
Był to z powołania literat, niezmiernie misją swoją nadęty, niesłychanie pewien, że był mocarzem, stąpający, jakby nim ciągle miotało natchnienie, decydujący o wszystkiem zgóry, rozprawiający najczęściej