Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/282

Ta strona została skorygowana.

będzie; a była tego potrzeba, bo Powała i Farurej już się grzecznie wymawiali.
W Wulce tylko wieść o spadku przykre zrobiła wrażenie na wszystkich; przywiózł ją ksiądz Warel, zastał rotmistrza koło stajni i szepnął na ucho wielką nowinę.
Stary pobladł, ręce załamał, stanął jak wryty, jakby go srogie dotknęło nieszczęście.
— Co to wam? — spytał ksiądz.
— Co? — rzekł stary. — Ostatnie najpiękniejsze, najdroższe moje nadzieje w łeb wzięły.
— Jakie nadzieje?
— A! kochany ojcze, nic bo ty nie wiesz: snuło mi się po głowie, że ich pożenię, ale wola Boża!
— Kogoż to jegomość chciałeś tak żenić?
— A Franię moją z nim, bo się dosyć wzajemnie upodobali.
— No! więc cóż przeszkadza?
— Widzisz jegomość, — miljony! — a toć to bardzo dobry chłopiec, ale mu się głowa zawróci.
— A pfe! nie, nie, rotmistrzu! — odparł ksiądz Warel. — Wiele jest licha na świecie, ale dobrego jeszcze więcej: zbyt czarnych o naturze ludzkiej nie potrzeba mieć wyobrażeń. Poczekaj, przekonasz się, to chłopię pobożne, poczciwe...
— Otóż mi i dlatego żal, bom go niemal jak własne dziecko ukochał.
— Ale zobaczysz, rotmistrzu, że go fortuna nie zmieni: ja jestem tego pewny, nawet sobie także osnułem projekcik na niego, jak inni, spekulując już.
— Co? i wy, księże proboszczu?
— Albom to ja nie człowiek i nie egoista, myślicie? — zaśmiał się ksiądz wesoło.
— Ale jakież to projekta?
— Musi mi założyć szkółkę dla dzieci i szpital dla ubogich, od tego nie ustąpię; w dodatku i kościół wyrestaurować.
— Zgoda! zgoda! zgoda! — nagle zboku odezwał