Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/283

Ta strona została skorygowana.

się głos Wacława, który, pieszo nadszedłszy z Palnika, zjawił się przy nich niespodzianie.
— A pięknie to tak podsłuchiwać?
— Przepraszam, słyszałem tylko ostatnie słowa i piszę się na to wszystko, bylebym przyszedł do tych obiecanych złotych gór; ale zawsze z warunkiem...
— Otóż jest! warunki!
— A jakże! należą mi się: fundatorem będę!
— No, jakież?
— Że poprawiając kościołek, budując szkółkę, pozwolicie mi i probostwo nowe postawić.
— E! Bóg z tobą, bez tegoby się obejść można: przytułek Boży i ubodzy to pilna, a księdzu byle kąt...
Rotmistrz, który się obawiał, czy go nie podsłuchano, zakłopotany trochę przywitał Wacława, spojrzawszy mu w twarz jaśniejącą błogim spokojem, a nie namiętnem wzruszeniem. Widać było, że przyszedł podwoić swoje szczęście, dzieląc je z przyjaciółmi, i że, jak uczuciem, tak temi skarby gotów się był dzielić.
Gdy się to dzieje przy stajni, Brzozosia, której furman księdza Warela o wszystkiem powiedział, wpadła tak rozczochrana, przerażona i zbladła do izdebki Frani, że jej dech i mowę zatamowało.
Frania zerwała się od krosienek przerażona.
— Co to jest? co to jest?
— A, a! nie uwierzysz! jak Boga kocham!... dziwy!... okropności!...
— Co to ci jest, Brzozosiu?
— Pan Wacław...
— Jezu! cóż mu się stało? mów! — krzyknęła Frania, wywracając krzesło i stolik i przypadając do niej blada i przerażona. — Co mu się stało? na Boga! idźmy, jedźmy!
— Ale dajcież mi odetchnąć! — Brzozosia upadła na krzesło.
— Na Boga! Choć słowo, kochana Brzozosiu, nie umarł, nie skaleczył się?
— Nie! nie!... miljony! miljony!