Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/290

Ta strona została skorygowana.

— Nie zagrasz nam pan czego?
— O! chętnie! jeśli mi pani nie każesz wlazł-kotka.
— Nie, na ten raz uwalniam, mam nad panem litość... Wlazł-kotek zostanie dla kogoś innego, dla kogoś, co tyle tylko umie, że się ledwie na nim pozna — dodała z przyciskiem. — A dla mnie... Chopina! Spróbuj pan, ja tak lubię ten marsz z jego sonaty, to jakby widzenie, jakby przeczucie śmierci!
— Pani lubisz Chopina? — spytał Wacław, siadając do fortepianu. — To coś nowego! Od jakże to dawna?
— Od czasu jakeś go nam pan zagrał tak ślicznie, raz ostatni! — niezmieszana odpowiedziała, idąc do szturmu. — Druga część tego marszu jak śpiewna, jak mówiąca, jaka rzewna!...
— A, a! początek także, zdaje się z pod ziemi wychodzić! — unosząc się już, zawołał Wacław.
— Ja wolę tę część drugą... Zdaje się, że anioł ją śpiewa nad bladem ciałem zmarłego, unosząc się w powietrzu...
Ale Wacław już grał. Cesia chodziła po salonie, to na matkę, która z niejaką dumą śledziła jej kroki, to na ojca, który na nią także ciekawem rzucał okiem, spoglądając.
Lecz skończyła się pieśń pogrzebowa, umarły tony czarowne i Wacław pod wrażeniem jakiejś smętnej myśli, która z duszy jego dobyła się, niewzruszony został przy fortepianie, z opadłemi rękoma, ze spuszczoną głową.
— Ktoby się tego domyślił, — przerwała mu Cesia, zbliżając się do niego — ktoby się to domyślił, spojrzawszy na pana, żeś tak niedawno odziedziczył miljony... i fortepian Erarda!
To mówiąc, sparła się przy nim i wzrok, którego znała potęgę, zimny, wyuczony, natężony umyślnie, wlepiła w podniesione jego oczy. Jakże nie miał zadrżeć, gdy przez te oczy pierwsza miłość, przebudzenie, sen anielski patrzały na niego, a z niemi słodkie wypitych goryczy wspomnienie, z niemi pamięć wię-