Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/291

Ta strona została skorygowana.

zów skruszonych, czarnej, a lubej przeszłości, ozłoconej młodemi dumami?
Oboje milczeli, milczeli i dwa czy trzy razy mignęły ich spojrzenia, spotkały się, unikały, wróciły ku sobie, aż Wacław rzekł cicho:
— Więc za rok dopiero?
— Co za rok?
— Wesele pani? Muszę o tem wiedzieć, bom wcześnie zaproszony.
— Za rok, tak, za rok! — złośliwie odparła Cesia. — Za rok lub prędzej może. Ale ja myślę, że pan mnie prowadzić nie będziesz do ołtarza, chyba odprowadzać?
— Wątpię! — rzekł sucho Wacław.
— O tej Frani mówią, że taka ładna, taka naiwna! — rozśmiała się. — Jakto jej musi być do twarzy, gdy w fartuszku niosąc ziarno, drób z ganku zwołuje...
— Wie pani! — oburzony zawołał Wacław — że istotnie ślicznie jej wśród tej sielanki, wśród kurek i gołębi...
— A! nareszcie wymogłam, żeś się pan przyznał. Więc śliczna! Otóż to lubię, to szczerze — dodała złośliwie, ale ze wzruszeniem. — Opiszże mi pan przyszłą kuzynkę.
— Tak daleko jeszcze myślą nie sięgnąłem...
— To może sercem! — szczebiotała hrabianka. — Ależ śliczna! wszak śliczna! — powtórzyła z przyciskiem. — Powiedzże mi pan, blondynka czy brunetka, słuszna czy mała?
— Pani to wie doskonale, bo ją musiałaś nieraz widzieć w kościele.
— Nie! nie! przepraszam, nie mam zwyczaju oglądać się za siebie. A zresztą, nie byłam tak ciekawa.
— Więc nacóżbym ją pani opisywał?
— Masz pan słuszność, nie warto!
Oboje zamilkli trochę znowu. Wacław odniechcenia decymami chodził po fortepianie; Cesia przeszła