Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/297

Ta strona została skorygowana.

nickiego uczyniła mnie ostrożnym, potrzeba się ścisnąć. Zostawię dzieciom i tak piękną, czystą fortunę, wszystkim długi pospłacam, córka dziś nie potrzebuje posagu, idąc za tak bogatego człowieka, jak marszałek Farurej...
— Więc możemy powinszować? — kłaniając się, spytał szlachcic.
— Dziękuję, dziękuję ci, kochany rotmistrzu; i Sylwana też muszę ożenić, żeby się ustatkował: to szalona pałka... Dzięki Bogu, — mówił, rozgrzewając się coraz — wychodzę z moich spekulacyj zwycięsko! No! klucz Słomnicki stracony, boli mnie to, ale znacznie więcej przyrobiłem fortuny, którą, zrealizowawszy, kupię zapewne dobra ziemskie, nieprędzej jednak, aż przełkniemy inwentarze... Tak, dziś kupować, byłoby płochością...
Mówił hrabia, a szlachcic uparcie milczał, niepokonany niczem. Napróżno go z różnych stron zaczepiał gospodarz — nie dał się ująć: wąsa motał, trzymał się grzecznie i pokornie, ale od swego nie cofał. Hrabia ani wiedział, skąd te 200.000 weźmie; jednakże obiecywał uiścić się w terminie, zawsze mając nadzieję albo się od wypłaty wykręcić, albo pieniędzy gdzieś pochwycić...


W kilka dni potem Sylwan, do interesów ojca się zbliżywszy, a swoich osobistych długów mając już po uszy, zawyrokował, że pora było myśleć o ożenieniu, i ruszył śmiało na polowanie posagowe. Pora zbyt była spóźniona, żeby do wód jechać: bogatsi już się porozjeżdżali do miast. Pożyczywszy więc kilkaset dukatów u Wacława, który po bratersku usłużył Sylwanowi, ubrawszy dwór swój w liberje świetne, powóz, konie i cały kawalerski swój porządek postawiwszy na najwyszukańszej stopie, ruszył do Warszawy, udając wołyńskiego magnata, po drodze sypiąc opisami swych tysiąców dusz, pałaców, przepy-