Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/303

Ta strona została skorygowana.

niech to tak będzie. Uchowaj, Boże, chyba choroby na mnie; no, to przyśpieszym ślub wasz.
— Co, ojcze, mówisz! — z wyrzutem poczęła Frania.
— Zróbcie, jak proszę, — mówił stary — posłuchajcie.
— Dość mi, że taka wola rotmistrza, — odezwał się Wacław, całując drżącą jego rękę — szemrać na to nie będę: nie taję, że rok ten wyda mi się w życiu najdłuższym, ale kiedy tak każesz...
— Mój drogi Wacławie, — rzekł stary, ściskając go — jestem przekonany, że to dla dobra waszego. Trzeba, żebyś świat poznał, żebyś swe przywiązanie wzmocnił, lub jeśli się okaże fantazją tylko młodzieńczą, ognikiem — wola Boża! Wolę, żeby Frania przecierpiała rok i drugi, niżeli życie całe.
Żądanie starca zdawało się niezachwiane: musiano zgodzić się na nie; ale Brzozosia, która w tej chwili weszła z trzaskiem, rzuciła nań okiem takiego gniewu, takiej wymówki, jakby go zjeść chciała, jakby go nienawidziła. Porwała tylko klucze ze stołu i wyszła, tłumiąc w sobie urazę, do której się przyznać, nie wydając, że pod drzwiami słuchała, nie mogła. Ale, idąc, mruczała pod nosem:
— Zawsze ten człowiek musi swoim rozumem i po swojemu coś zrobić, a zawsze nie do rzeczy. Rok każe im czekać! Ślicznie, dobrze, rozumnie, robi, co może, żeby się to rozchwiało, kiedy tu łapać trzeba jak ptaszka! Ale kiedy się mnie w niczem nie radzą, nie słuchają: wola wasza, z Bogiem. Gub sobie dziecko, wszak to twoje.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.