aberacją, obłędem, a dwoje ludzi, jak dwoje bydląt, zawsze muszą być zdatni do małżeństwa. Paradoks ten szczególny ogłoszono nam w imię obyczajów staroszlacheckich i zasad wiary, i kazano mu się pokłonić. Wydrukowano go czarno na białem[1]; a że to dziwactwo niedorzeczne wygląda jakoś nowo, gotowe się utrzymać na czas jakiś, bo gruby i dziki fałsz rychlej przyjęty zostanie przez skłonnych do potakiwania, niżeli zwykła mieszanina prawdy i kłamstwa, nie pociągająca urokiem hipotezy i nie durząca fizjognomją oryginalną.
W praktyce życia nie przyznajemy się do zasady niemoralnej, spełniając czyny najniemoralniejsze nawet; i owszem, kłamiemy przed sobą jakąś cnotą i pobielamy nią występek. Tak i w małżeństwach choć skrytym powodem najczęściej bywa brzydki interes i podła chętka nabycia grosza cudzego. Kandydaci do stanu małżeńskiego umieją lisy farbować: ten się poświęca dla rodziców i rodziny, ów dla dźwignienia podupadłego imienia, inny gra rolę rozkochanego, inny jeszcze zaprzecza, żeby mieć można serce i ubóstwia rozsądek, w imię jego spełniając podłość, a koniec końcem, jak w domu obłąkanych, każdy utrzymuje, że jest sam jeden przytomny, zdrowy, czysty i nikt nie przyzna się do winy, choć doskonale w drugich ją wytyka.
Patrząc zboku, widzimy jak na dłoni spełniające się frymarki wszelkiego rodzaju, tak jawne, tak wyraźne, że najślepszego uderzają w oczy; tymczasem każdy z tych kontrahentów, gdy się spytasz o jego robotę, tak ci się z niej tłumaczy, jakby się za nią wieńca i palmy spodziewał.
Rzuciliśmy właśnie w pierwszej części powieści naszej bohaterów kilku, zabierających się do stanu małżeńskiego i prawie w progu kościoła: piękną Franię, narzeczoną Wacławowi, piękną Cesię, mającą
- ↑ M. Grabowski i Zygmunt Kaczkowski.