Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/318

Ta strona została skorygowana.

chwyciła Wacława pod pozorem pokazania mu kwiatów, które teraz namiętnie jakoś lubić zaczęła, i wyprowadziła go do maleńkiej szklarni, urządzonej naprędce przy salonie.
— Pomiędzy temi pięknemi kwiatami — odezwał się Wacław, oglądając wazony — musi być wiele pamiątek od marszałka Farureja: to mi tłumaczy, dlaczego się tak pani zajmujesz niemi.
Cesia ruszyła ramionami, gdyż wspomnienie Farureja, w ustach Wacława zwłaszcza, było dla niej przykre jak wyrzut, jak szyderstwo: lekki rumieniec pokrył bladą jej twarzyczkę.
— Daj mi pan z nim pokój, — odpowiedziała szybko — będę go dosyć miała przez całe życie; tymczasem możemy o nim trochę zapomnieć.
— Aż zapomnieć? — zapytał Wacław — jakto? zapomnieć?
— Chociażby — szepnęła Cesia. — Przypomnim go sobie, gdy będzie potrzeba.
— Zapomnieć! — raz jeszcze powtórzył młody człowiek. — Byćże to może?
W tem naleganiu żartobliwem Cesia upatrzyła więcej, niż było, a raczej udała, że w niem widzi wiele. Spojrzała na Wacława z uśmiechem zalotnym i smutnym i, zgóry postanowiwszy sobie postępować z nim napastniczo i śmiało, odpowiedziała bez wahania:
— Wszakże pan mnie posądzić nie możesz, żebym szła za niego z szalonego przywiązania, z miłości, w którą trudno uwierzyć. Zdaje mi się, że w tem niema sekretu. Nie mam wstrętu, to już wiele, ale nie mam i przywiązania: będzie to rozumne małżeństwo wedle świata... Zdaje mi się, że na całej ziemi chyba jednemu marszałkowi przyśnićby się mogło, że go kocham...
— Pani żartujesz — rzekł Wacław.
— Nie, mówię serjo, mówię prawdę szczerą... Nie kocham go naprzód dlatego, że to wcale nie do ko-