Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/358

Ta strona została skorygowana.

nań jako na cud: a była to potęga ducha, co martwym rzuciła głazem.
Lecz zaledwie modlitwy, komunja i namaszczenie się spełniły, chory jak bryła bezsilna upadł znowu na łoże i w tejże chwili począł śpiewać psalm głosem słabym, ale dziwnie pełnym szczęścia i do łez rozrzewnionym:
Magnificat anima mea...
To uroczyste Magnificat zdawało się wychodzić z głębi grobu, tak pierś, co go nuciła, była rozbita i zesłabła; ale wyraz śpiewu był anielskiej słodyczy, szczęścia i uniesienia, był to jakby głos z niebios, pieśń ptaka, co się unosi coraz dalej ku słońcu, a nuci coraz słabiej, ciszej, ciszej, aż zupełnie ustanie.
Można rzec, że śpiew ten przeniósł słuchaczy w inny świat, w krainę nadziemską, i porwał z sobą aż ku wrotom niebieskim, bo gdy coraz słabiej, konając, ustawał i w niewyraźnym szepcie obumarł, zdało się im, jakby na ziemię upadli. Nawet najtwardsi oprzeć się nie mogli temu niepojętemu uniesieniu; a doktór opowiadał, że czuł, jak się w nim życie zatamowało na chwilę, zastanowiło, przerwało.
Gdy głos nareszcie przycichł zupełnie, wszyscy się rzucili do łoża: blask wschodzącego słońca padał różowy jednym promieniem na łoże, na którem ksiądz Warel z krzyżem w dłoni, wpoiwszy usta w nogi Zbawiciela, spoczął snem wiekuistym...
Głuche milczenie trwało długo, jakgdyby anioł, co tę świętą duszę unosił, przeleciał ponad ich głowami. Łzy tylko z oczu płynęły jedyną modlitwą, aż ksiądz Jerzy pierwszy głosem, od łkania przerywanym, rozpoczął:
— Anioł Pański...
Tak zmarł pleban Smolewa.


Skromny był pogrzeb ubogiego kapłana, ale go wiodły do mogiły tłumy rozpłakanego ludu, starców, któ-