siebie odmienić, mogłabym przestać być sobą, a nigdy nie pochwycić tego, czego mi braknie!
To mówiąc, uśmiechnęła się; oboje ujrzeli nadchodzącą pocichu z kluczykami Brzozosię, uśmiechniętą, połyskującą wyrazem radości. Bo ilekroć widziała ich tak z sobą, poczciwe jej serce radowało się i rosło, miło jej było choć spojrzeć na szczęście, którego nie doznała sama.
— Cóż tam państwo spiskujecie pocichu? Dalibóg, rotmistrzowi powiem! — zawołała, miląc się do nich.
— Odkładamy wesele na lat trzy od Bożego Narodzenia, bo czegoż się śpieszyć — z uśmiechem odpowiedziała Frania.
— Zapewne! zapewne! jeszcze na pięć sobie odłóżcie! — szybko odparła ciwunówna. — To najlepiej, a rotmistrz pochwali i podziękuje! Jużto, powiem państwu, że teraźniejszych kawalerów, dalipan, nie rozumiem! Dawniej, bywało, jeśli się sobie podobali, a rodzice się zgodzili, nie odwlekano tak od roku do roku: poszli na kobierzec i kwita! Ale dziś u nas wszystko inaczej: po pańsku, po francusku! djabli wiedza po jakiemu! Ot i rotmistrz jak zaczął odkładać... Oj! to odkładanie... tylko ser odkładany dobry... pożal się, Boże!
— Więcby nas panna ciwunówna choćby jutro pożeniła? — spytał Wacław.
— A zapewne, choćby jutro! Cóżto, człowiek ma tyle życia na zbyciu, żeby latami młodości szafował jak plewą?
— Brzozosia, już widzę, po swojemu gderze, — przerwał stary Kurdesz, wysuwając się z laską i czapką w ręku — zawsze ma coś do nas!
— Ale u mnie, co na myśli, to na języku: ot tak! — zawołała panna ciwunówna. — Z niczem się nie taję.
— Mnie tam szczególnie dostawać się musi — z uśmiechem dorzucił stary, domyślając się, o co chodziło.
— I tego nie zaprę, bo ja pana rotmistrza nie rozumiem: męczyć tak tych dwoje biednych dzieci!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/383
Ta strona została skorygowana.