Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/387

Ta strona została skorygowana.

zawsze w odwodzie, zadumała się chwilkę i spytała, nie zważając na ojca i Wacława:
— A mój bukiet? dziś mi pan nie przywiozłeś bukietu?
— Prawda! — rzekł stary elegant. — Wina nie do darowania; ale śpiesząc do nóg pani, o wszystkiem zapomnieć można.
— A pan tak ślicznie układasz bukiety! — dodała Cesia pocichu.
Farurej się uśmiechnął.
— Istotnie, j’en ai fait l’etude à Paris... a nie jest to rzecz tak łatwa, jak się zdaje...
— Właśnie w każdym pańskim bukiecie jest myśl, jest całość artystyczna: każdy z nich jest dziełem sztuki.
Farurej rosnął, nie wiedząc, do czego to prowadzi.
— A! jutro więc pozwolisz pani przysłużyć się sobie?
— Aż jutro! aż jutro! A, ja tak czekać nie lubię! — odpowiedziała Cesia kapryśnie.
Nie było sposobu, stary kochanek, choć czuł, że go to wiele kosztować będzie, a kości odbolą za przejażdżkę niepotrzebną, pochwycił kapelusz i pobiegł ku drzwiom, o ile bolącemi nogami po śliskiej posadzce biec potrafił.
— Co to jest? dokąd? — chwytając go, zawołał hrabia; ale spojrzawszy w twarz rozjaśnioną, domyślił się, że to była jakaś grzeczność dla Cesi: nieco porozumiał, że nie bez przyczyny odsyłano Farureja i niebardzo się zatrwożył. — Dokąd?
— Natychmiast powracam! — głosem pełnym drgań uczuciowych odparł Farurej — natychmiast...
— Ale dokąd? — nadbiegając, zawołała niby zatrwożona Cesia.
— Na skrzydłach wiatru... po bukiet dla pani.
— Czyż się to godzi? pana to zmęczy! — dodała Cesia filuternie.
— Mnie zmęczy! — oburzył się Farurej — mnie?!