jąc, syn dorabiał się opinji sensata, polityka, reformatora; pozwalał na te niewinne hulanki językowe i podsycał nawet argumenta Sylwana swoją lekką opozycją, kończącą się zawsze wykrzyknikiem:
— Mów ty sobie, co chcesz, jam już za stary, bym zmienił sposób widzenia: i położenie nasze w społeczeństwie, i imię, i związki rodowe obowiązują mnie dotrzymać placu na starem stanowisku mojej familji.
W tej chwili, będąc sam na sam we cztery oczy, hrabiowie, stary i młody, nie widzieli potrzeby w długą się wdawać rozprawę, którą oba już po wielekroć powtórzyli, a która ich nudziła. Ojciec puścił dym z cybucha, syn ziewnął i zamilkli.
— Kogóż się spodziewamy? — spytał Sylwan po chwili.
— Jak zwykle wszystkich — odparł dumnie ojciec.
— A więc tłumu?
— Sto, półtorasta, dwieście osób może, kto wie!
— Taki zgiełk mnie nie bawi — rzekł melancholijnie młody.
— Dziwna rzecz: wy młodzi teraz młodych gustów nie macie.
— Starzyśmy głową i sercem.
— Tem gorzej.
— Tem lepiej, ojcze, nie spotkają nas zawody.
— Cóż z sobą robisz rano? — odwracając rozmowę, przerwał ojciec, nie chcąc napróżno szafować argumentami, które się na wystawę przy ludziach przydać mogły.
— Ja? Albo co?
— Bo ja mam jeszcze liczne zajęcia.
— Pójdę do siebie.
To mówiąc, Sylwan wziął czapkę ze stolika i, nie spojrzawszy nawet na hrabiego ojca, oddalił się, świszcząc piosenkę.
Ledwie wyszedł, hrabia zadzwonił; ukazał się lokaj wygalonowany, w paradnej liberji.
— Pana Smolińskiego!
— Słucham JW. grafa, zaraz...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/39
Ta strona została skorygowana.