Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/405

Ta strona została skorygowana.

— Gdzieżeś pan ten smutek wyczytał? — spytała Cesia.
— Oko i serce omylić mnie nie mogły — z wdziękiem rzekł zalotnik. — A! z upragnieniem wyglądam chwili, gdy wyczytawszy najlżejszy smutek na jej czole, będę miał prawo o jego przyczynę zapytać.
— Chwila ta jeszcze daleka — zawołała Cesia — i codzień, zdaje mi się, okoliczności ją odsuwają!
Farurej, gdyby nie przykry ból w nogach, którego doznawał od owej gwałtownej po bukiet przejażdżki więcej niż kiedy, byłby się porwał jak oparzony.
— Co pani mówisz! — odezwał się z zapałem dwudziestoletniego młodzieńca.
— Tak jest, — szepnęła Cesia — widzę, że się to musi daleko bardziej, niżeśmy rachować mogli, przeciągnąć. Ale nie mówmy o tem, nie mówmy, to mi przykrość sprawia.
— I owszem, na wszystko zaklinam panią, mówmy szczerze, mówmy otwarcie: miałażbyś pani dla mnie tajemnice?
— Nie mam ich, — odparła zręczna dziewczyna, smutne oczy zwracając na narzeczonego — ale godziż się tajemnice domowe zdradzać obcemu?
— Obcym mnie pani nazywasz? — uniósł się Farurej.
— Chciałabym ze wszystkiego się zwierzyć panu i nie mogę, boję się matki, boję się ojca nadewszystko.
Stary, któremu niezmiernie pochlebiała ta poufałość i zaufanie narzeczonej, przybliżył się ku niej, nalegając.
— Niech mi pani się zwierzy, a ręczę, że potrafię znaleźć sposób jakiś.
— Nie mogę! nie mogę! — zrywając się z krzesła, odpowiedziała Cesia; ale po chwilce, zasmucona i zamyślona, znowu przy nim usiadła.
— Cóż to być może? — zaniepokojony począł Farurej. — Zaklinam panią, niech mi pani powie, niech mi się choć domyśleć dozwoli.