Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/41

Ta strona została skorygowana.

— Trzeba i nie trzeba: zgubili oblig, był nieoblatowany. Masz pan zwykły swój sposób na to. Jeśli zapłacimy, to nierychło, a co procentu to ani myśleć dawać.
— Słyszę, że ktoś idzie; wyjdź drugiemi drzwiami, poczekaj w gabinecie, aż cię wezwę.
Smoliński, widać przywykły do podobnych wycieczek za kulisy, uszedł bardzo zręcznie, wyciskając się przez małe drzwiczki, a w tejże chwili lokaj zameldował pana Pęczkowskiego.
— Prosić! prosić! — rzekł hrabia głośno, przybierając minę poważną i biorąc w rękę długi papier i suche pióro, jakgdyby dopiero od pracy wstawał.
Po chwilce wszedł pan Pęczkowski, szlachcic we fraczku, choć to była dopiero godzina dziesiąta, zapięty, w rękawiczkach łosiowych, z czapką pod pachą, zbiedzony, smutny, blady. Poprawił włosów na progu, otarł nogi uważnie, ukłonił się raz i drugi pokornie, niziuteńko, nim wszedł do gabinetu hrabiego.
Hrabia rzucił papier żywo, niby dopiero go postrzegając, rzucił pióro, cybuch i poskoczył, krzycząc dosyć głośno i śmiejąc się swobodnie:
— Kochanego Pęczkosia! jak mi się masz? jak mi się masz!
— Nóżki całuję JW. hrabiego.
— Cóż ty tu porabiasz? jakże się masz? a żonka, a dziatki? co tam słychać?
— Zdrowi, JW. panie. Bardzo dziękuję za łaskawą pamięć.
— No, siadajże proszę: a zdaleka? z domu?
— Z domu, JW. panie.
— Cóż to cię w nasze strony sprowadza?
— A cóż, kiedy nie trochę kłopotu.
— Cóż to jest? Proszę, mów, moje serce, może ci mogę być pomocnym?
— Właśnie do łaski jego...
— Ale mów tylko, Pęczkosiu, co to jest, całem sercem.