Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/418

Ta strona została skorygowana.

ledwie ukłoniwszy się gospodyni domu. Złożono to na osłabienie, znużenie i przypadek jakiś, który ją przestraszył przed chwilą, choć Sylwan wiedział dobrze, co to znaczyło. Rozmowa zawiązała się z trudnością o ogólnikach, ale Ewelina udziału w niej prawie nie brała, wciąż zapatrzona na Wacława: dwie łzy płynęły jej z oczu powoli...
Sylwan wściekał się i nie wiedział, co począć; Cesia patrzała i nic zrozumieć nie mogła, bo jej się z tego dziwnego wypadku brat nie wyspowiadał; baron zaś, korzystając ze spotkania, poszedł do Wacława i z niezwykłą grzecznością i nadskakiwaniem przylepił się do niego.
Rozpytywał go, zapraszał, łasił mu się prawie i tak zręcznie manewrował, że go przyprowadził do córki, która, podnosząc nań oczy zamglone łzami, wstrzęsła się i zadrżała. W wejrzeniu biednej kobiety znać było, że w tym nieznajomym, który jej tak żywo przypominał utracone szczęście, szukała z rozpaczą tego uczucia, które jej dawniej jaśniało. Zdawała się błagać litości, spoglądając na Wacława, i ze smutnej, obojętnej, chłodnej tak się stała łagodną, wzruszoną, czułą, tak twarz jej piękna dziwnie się zmieniła, że Sylwan, patrzący zboku, oczom swoim nie wierzył. O! co z ludzkiego oblicza jeden robi promyk radości! jak ono inne! jak cudnie piękne, kiedy z za łez spojrzy weselem i uśmiechnie się choć marzonem szczęściem!...
Taką się stała Ewelina, kiedy bojaźliwy wzrok jej spotkał zimne, ale pełne współczucia wejrzenie Wacława, w którego źrenicy dobroć się malowała. Nie śmiała ust otworzyć drżących, a mówiła niemi, prosząc go o litość i choćby o zwodniczą nadzieję. Zdumiony Wacław zląkł się tego wzroku, którego wyraz mówił o wielu łzach uronionych napróżno; ale wzruszyła go boleść nieznajomej, choć całkiem niewytłumaczonym dlań sposobem zwracająca się z prośbą jakąś ku niemu. W tych pięknych rysach zwykle chłodnej i dumnej kobiety tyle było teraz czułości i wdzię-