cława, z którego wzrok jej nie schodził. Odwiedziny przeciągały się nazbyt długo, baron niespokojnie miął kapelusz w ręku, a córka jego, zajęta Wacławem, nie poruszała się z miejsca.
— Czy pan u nas nie będziesz? — spytała go, wybrawszy chwilę, gdy jej nikt prócz niego usłyszeć nie mógł. — Dlaczego nie byłeś, gdyśmy prosili?
— Kiedy? — zapytał Wacław zdziwiony. — Ja o tem nic nie wiedziałem.
Ewelina zarumieniła się, z wymówką spoglądając na Sylwana: było to pierwsze wejrzenie, którem go zaszczycić raczyła.
— Przyjdź pan, kiedy chcesz, zawsze mu będziemy radzi — szepnęła zcicha głosem wzruszonym. — Przyjdź pan, — dodała, nalegając — wiele nam uczynisz dobrego!
Na tych niepojętych wyrazach, których Wacław nie zrozumiał wcale, a które go zmieszały, tak że na nie odpowiedzieć nie potrafił, skończyły się rozmowa i odwiedziny. Wdowa podała rękę sąsiadowi, wstała nagle i, jakby się całą siłą woli odrywała od niego, po szybkiem pożegnaniu wybiegła.
Cała ta scena nie mogła ujść bacznego oka hrabiny i wzroku zazdrosnej Cesi; a Sylwan zburzony był nadzwyczajnie i przechadzał się chwilę, powróciwszy ode drzwi, nie mogąc w ustach znaleźć słowa.
— Co to jest? — odezwała się pierwsza Cesia. — Sylwanie, wytłumacz nam to, proszę, to coś niepojętego! Co znaczy ta czułość twojej pięknej znajomej dla pana Wacława? Wszak go podobno raz tylko widziała? Prawdziwie — zawołała z przymuszonym śmiechem — mogłabym coś donieść Frani, wielkie pan robisz postępy w Warszawie.
Wacław stał zmieszany i przybity.
— Ja nic nie wiem, ja nic nie rozumiem! — odparł, uniewinniając się.
— Ja wiem wszystko i widzę, że mnie prześladować zaczyna jakieś zażarte, fatalne nieszczęście, poprostu dzieło ślepego wypadku. Potrzeba, żeby kuzy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/420
Ta strona została skorygowana.