Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/422

Ta strona została skorygowana.

— Nawet ładna, — dorzuciła Cesia — ale to coś sentymentalnego, rozpłakanego.
— A ojciec? a ton ich? a wychowanie? a sposób życia? — począł Sylwan. — O milę widać w nich ludzi najlepszego towarzystwa!
— Cóż z tego wszystkiego, kiedy ci tak Wacław popsuł całe staranie! — przerwała matka. — O! ten Wacław, to zły duch naszej rodziny! Niedarmom, niedarmom czuła zawsze jakiś instynktowy wstręt do niego, wszystkie nasze nieszczęścia od niego się poczęły i z nim jakiś mają związek.
Cesia westchnęła tylko, a Sylwan zawołał:
— Ja go zaraz na wieś wyprawię, niech jedzie, niech się żeni ze swoją Franią, niech będzie szczęśliwy, ale niechże mi nie psuje!
— Niema potrzeby, — odezwała się Cesia — on tam więcej nie będzie, bądź spokojny; a mógłbyś mu się narazić, wypędzając go stąd, gdy właśnie potrzebować go co chwila możemy.
Sylwan zamilkł, ale chmurne jego czoło okazywało, że nie mógł się oswoić z myślą niepowodzenia i postanowił zwyciężyć lub zginąć.
Przejęty smutkiem Wacław powrócił do swojego mieszkania, rozerwany uczuciami, których sam nie rozumiał. Wspomnienie Frani, drażniący obraz Cesi, doskonale kłamiącej zobojętnienie zupełne, smutna postać młodej wdowy ze łzawemi oczyma mieszały się w jego wyobraźni; Wulka jednak z Franią najczęściej przed serce wracały! Czuł, że tam było niewinne, spokojne, prawdziwe szczęście jego; ale serce ludzkie nienasycone, ale człowiek tak słaby! Wacław już nie miał siły myśleć o jednej narzeczonej i grzeszył, wybiegając marzeniami za drogę, którą sobie przyrzekł iść do końca życia. Czując to, rad był jak najprędzej wyjechać z miasta, gdzie go jeszcze interesa nieubłagane zatrzymywały od dnia do dnia, nie dozwalając nawet zakreślić chwili wyjazdu; tymczasem z każdą odchodzącą pocztą pisał do rotmistrza, do Frani, do Brzozosi i, nie tykając tego, co go spo-