Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/425

Ta strona została skorygowana.

W ulicy już spotkali Sylwana z Cesią, powracających ze sklepów; mignęło się im to zjawisko, ale w twarzy brata ujrzał Wacław taki gniew i zdziwienie, że zabolał nad nim. Baron starał się go rozweselić, rozruszać i nie przestawał żywych opowiadań, które w istocie w innej porze i okolicznościach mocnoby zająć mogły.
W salonie już na nich oczekiwała, żywo się przechadzając, Ewelina; wzrokiem wdzięcznym powitała Wacława i znać było, że walczyła z sobą, by naprzeciw niemu nie poskoczyć, by się nie dać uwieść łudzącemu podobieństwu, które ku niej niepowrotną przeszłość przyniosło. Wacław, zarumieniony cały, uczuł potrzebę postawienia się odrazu na stopie pewnej, na stanowisku właściwszem i począł rozmowę od podziękowania za uprzedzającą grzeczność, na którą niczem nie zasłużył, będąc ją winien tylko dziwacznemu trafowi losu.
Ewelina rozpłakała się, biorąc jego rękę w drżące dłonie.
— A! panie, daruj — zawołała — dziecku pieszczonemu, w którego serce za trochę jaśniejszych dni tyle uderzyło ciosów; daruj, że wyciąga ręce ku tobie! Jam tak biedna, a tak nie umiem oswoić się z nieszczęściem mojem!
— Wolno mi z panią być szczerym? — rzekł Wacław. — Nacóż szukać szczęścia w złudzeniu, oszukując siebie, by jutro boleć mocniej i na nowo?
— O! to jego słowa! to dźwięk jego mowy! to on! — zawołała, zakrywając oczy, Ewelina. — Mów Pan, mów, niech cię jeszcze posłyszę: więc nie umarłeś, więc nie porzuciłeś mnie na zawsze... Żyjesz... Wróciłeś i nie rozstaniemy się więcej?
Wacław zamilkł, położenie jego stawało się co chwila trudniejszem, serce ściskało uczucie boleści, nie wiedział co powiedzieć.
— Możeż być na świecie dwóch tak do siebie podobnych ludzi? — mówiła Ewelina — dwóch braci