Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/482

Ta strona została skorygowana.

atleta, dosyć otyły, lat pod czterdzieści mieć mogący, niebrzydki z twarzy, nieco łysawy, z wąsem nad wargą zawiesistym. Twarz jego znamionawała na pierwsze wejrzenie człowieka, któremu się bardzo dobrze na świecie działo, który przywykł do powodzenia i śmiało maszeruje drogą życia, pewien, że mu się nic stać nie może. W maleńkich czarnych oczkach jego wiele było żywości, sprytu i złośliwości, ale wargi mięsiste, odęte, czoło niewyniosłe nie obiecywały, by się podnieść mógł nad pospolitą praktykę codziennego życia, nad robotę około grosza. Głowa nieco śpiczasta mogłaby, wedle Galla, posądzać go o dumę, co zresztą wyraz ust potwierdzał. Ubrany był po podróżnemu w węgierskim kożuszku, a cygarnica wyglądała mu z kieszeni na piersiach.
Wprawdzie poufale przestawał z towarzyszami swymi, panem Smolińskim i Moręgowskim, ale znać było z protekcjonalnego tonu, że się za daleko wyżej na szczeblach towarzyskiej drabiny od nich położonym uważał.
Ci panowie ostrożnie żartowali z niego, a on ich nie szczędził wcale. Śniadanie widocznie było jego kosztem podane i on też przy niem gospodarował i zajadał najwięcej. Tym jegomością, tak szczęśliwym i kwitnącym, tak wesołym i rumianych policzków, był sędzia Piotr Słodkiewicz. Nikt z pewnością nie wiedział, skąd pochodził i z jakiej strony świata przywędrował; zjawił się od bardzo dawna z tysiącem jakimś rubli, z głową niegłupią, z wielkim zapasem śmiałości, a dziś był panem trzech wiosek, do tysiąca dusz mających, bez długów i banku. Jedni powiadali, że był synem jakiegoś kuchmistrza, drudzy mieli go za dziecię książęcej jakiejś faworyty; ale pan Piotr wywiódł się śmiało z dziadów i pradziadów szlachcicem, został sędzią i tak mówił o sobie, jakby od dziesięciu przynajmniej pokoleń chodzili w karmazynowych szarawarach. Miał nawet ogromną pieczęć herbową z capem u góry, z oślą głową na tarczy i z jakiemś godłem, które złapał nie