Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/485

Ta strona została skorygowana.

czynał Farurej. Słodkiewicz ani zważał na zaczepki i nie można było odgadnąć, gdzie uderzy, choć wszyscy się domyślali, że wkrótce w konkury pojedzie. Zatargował był nawet cztery szpakowate konie u Icka w miasteczku, mówił już o koczyku, który na fabryce oglądał i targował sukno szaraczkowe na liberję.
Najpoufalsi jego przyjaciele: Moręgowski i Smoliński, oba sąsiedzi i dobrze do niego temperamentem i obyczajami dobrani, właśnie sobie potrosze żartowali z kawalera na wydaniu.
— Co to, panie, pan sędzia! — wołał Smoliński, mrugając okiem na Moręgowskiego. — Albo to jemu trzeba się bardzo kłaniać i długo targować: gdzie uderzy, to go przyjmą z ucałowaniem rączek!
— Spodziewam się, spodziewam! — odparł pan Słodkiewicz. — Tysiąc dusz! Waćpan wiesz, co to wołyńskich tysiąc dusz z remanentami: to miljon kilkakroć, mosanie! To fortuna! hę! A kto tu się pochwali, żeby grosza długu nie miał? Jeszcze taki jeden i drugi tysiąc zapaśny! hę? No! a takoż nie jestem stary i nie tak to brzydki.
— Surko, serce! — podchwycił Moręgowski do Żydóweczki, pod piecem stojącej, odzywając się — co mówisz o tym panu? hę? Nieprawdaż, że tęgi chłopiec?
Żydóweczka zarumieniona odwróciła twarz.
— A co mnie do tego?
— No, a kto lepiej o tem od ciebie wie, kiedy już od dwóch lat sędzia do tego domu zajeżdża?
Zaśmiał się Smoliński.
Służący skrył się za parawan, myszures począł gębę zatykać, a sam pan Słodkiewicz odezwał się do Sury:
— No, Suro! sądź: jak ci się zdaje?
— I! dajcież mnie panowie pokój! — ofuknęła się ze zbytnią obraźliwością Żydówka, dowodząc, że się do czegoś poczuwała.
— Coś w złym humorze, — rzekł Moręgowski —