Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/497

Ta strona została skorygowana.

i ciągle wyglądającą przez okno tego, którego niema na świecie. Patrzeć na Sylwana, na ojca, na matkę, i co za przyszłość!
— Szczęściem, że choć pani długo na ten smutny widok poglądać nie będziesz. — odezwał się, usiłując rozmowę odwrócić, Wacław — wszak termin wesela się zbliża!
— Czyjego? — spytała Cesia, mimowolnie się rumieniąc.
— Twojego z marszałkiem?
— Ja zamąż nie idę! — trochę gniewnie ofuknęła się hrabianka. — Stary mój narzeczony był tak łaskaw, że mnie od danego uwolnił słowa... O! starałam się też o to! Jestem wolna jak ptaszek, — dodała, śmiejąc się z przymusem — choć ojciec mocno się gniewał!
— Przepraszam, że o tem wspomniałem, — odezwał się Wacław — alem doprawdy o niczem nie wiedział.
— Wielką mi tem sprawiłeś przyjemność, — odpowiedziała Cesia, usiłując okazać wesołość — byłabym się i sama pochwaliła oswobodzeniem. Miałam go dosyć! ale na chwilę uległam naleganiu ojca, nie mogąc mu się oprzeć.
Chwilę trwało przykre milczenie: przedmioty rozmowy się wyczerpały. Cesia tylko, nie spuszczając celu z oka, rzucała tu i owdzie kąsającem lub mogącem niepokój wywołać słowem. Widok tego szczęścia, tej swobody, tego wesela, jak zgryzota, ją męczył.
— A! jak oni szczęśliwi! — powtarzała w duchu — jak Frania się obyła z tą atmosferą zbytku i dostatków, jak nic zachmurzyć ich nie może! A Wacław! niegodny! żadne wspomnienie nie zostało w jego piersi!... Ha, poczekam! przyjdzie kolej i na mnie. A teraz... trzeba się poprzyjaźnić, zbliżyć, serdecznie do Frani przywiązać.
Ostatni projekt poczęła od pierwszych tych odwiedzin przyprowadzać do skutku Cesia. Czuła była dla