Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/506

Ta strona została skorygowana.

ociosać! Czekaj, stary! Chyba żyć nie będę, to ci to podaruję! Łajdak Smoliński!
To mówiąc, w największym gniewie z Denderowa odjechał.


Hrabia siedział sam jeden i rachował: wielki aktor nie zrzucał do ostatka ubioru swej roli i, konanie czując w duszy, dogrywał, jak rozpoczął, z pogodną twarzą nieszczęsnej sceny swego życia. Wszystko się rwało, niszczało w jego rękach, psuło się, nikło: za późno postrzegł, że nikogo prócz siebie nie potrafił oszukać. Świat oddawał mu jeszcze jakąś cześć obojętną, nałogową; ale już z wejrzeń jego miarkować było łatwo, że uśmiech szyderski w każdym się skrywał ukłonie: słuchano, gdy się chwalił, ale kłamstwa przekwitały bezowocowo. Pomimo rozgłaszań o skarbach i nadziejach synowej, wierzyciele cisnęli się wszystkiemi drzwiami: brakło nareszcie wymysłu, środków nowych i Dendera widział się, jak zwierz przyparty do drzewa, oskoczony psami, zmuszony bronić się tylko z instynktu bez nadziei ocalenia. Sto razy rozpoczynał rachunek i po stokroć dochodził do jednego wypadku: z całej fortuny, mozolnie dźwigniętej do kolosalnych rozmiarów, zostawało zero okrągłe. W najszczęśliwszych przypuszczeniach mogło się ocalić jakie sto, półtorakroć sto tysięcy, lecz czemże to było dla hrabiego Dendery?
Wszystko go zawiodło: przyjaciele, ożenienie syna, Wacław, córka, a co najgorzej własne rachuby. Kłamać już zaczynał sam sobie, dodając ducha, ale czuł, że to do niczego nie prowadzi.
Po odprawieniu Słodkiewicza, hrabia dni kilka wydychać go nie mógł: nie powiedział nikomu o tem, ale był boleśnie dotknięty.
— Słodkiewicz do Cesi! — powtarzał. — Jakże nisko upaść musiałem, kiedy ten dorobkiewicz, syn jakiegoś Kozaka, śmiał pomyśleć o mojem dziecięciu!