— Boś słyszeć i widzieć, i pomagać mi nie chciał nigdy — odparł hrabia.
— Nic nigdy nie miałem w ręku; przynajmniej, hrabio, mnie obwiniać nie możesz.
— Ale twoje ożenienie, twoje ożenienie!
— Kilka tysięcy dukatów nie rujnuje takiej jak nasza fortuny.
— Kilka tysięcy! śnisz, hrabio. Ale wróćmy do Hormeyera. Wyjeżdża, nie możemy wypuścić twojej żony, nie powinniśmy; wskazałem ci, dlaczego. Oprócz tego, co ludzie powiedzą? To być nie może. Musimy ją zatrzymać. Niech sobie baron jedzie do stu tysięcy... ale nie ona, nie ona.
Sylwan uderzony był praktycznym i innym poglądem ojca na skutki odjazdu i pierwszy może raz w życiu zgodził się na to, czego żądał. Wyszli więc oba do barona, który, nie zważając na nic, doglądał wyboru w drogę.
Milcząco, grzecznie przyjął ich Hormeyer, ale sam słowem nie zaczepił.
Hrabia naprzód wystąpił z oracją.
— Panie baronie, — rzekł — mówiłem i powtarzam to wraz z synem moim, że nie tamując swobody pańskiej i jego chęci podróżowania, synowej mojej na odjazd pozwolić nie możemy.
— Ja żony nie puszczę — dodał Sylwan.
— Chcesz, żeby tu pod nielitościwym, niegościnnym dachem waszym, opuszczona, zapomniana umarła — odezwał się baron głosem wzruszonym. — Jacyż ludzie jesteście, gdzie są serca wasze? Mieliścież litość nad nią? Nie dziwię się starszym, ale ty...
— Cóż pan chcesz, bym z warjatką siedział? — odparł Sylwan.
— Szanuj pan wolę Bożą, która mnie i ciebie dotknęła! Nie oszukiwaliśmy cię, nie pociągali, opieraliśmy się owszem, zezwolili niechętnie, któż mógł przewidzieć, jak się to smutnie skończy!
— A gdy się skończyło tak smutnie, — dodał hrabia — już tu nie czas płakać i rozczulać się. Sylwan
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/518
Ta strona została skorygowana.