Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/522

Ta strona została skorygowana.

tantów mojego monarchy: odezwę się do niego i wyjadę, kiedy zechcę i jak zechcę. Jeśli się targuję z wami, to z dobrej woli mojej, aby na biedne moje dziecię ukochane nikt nie śmiał narzekać.
Dwaj hrabiowie spojrzeli po sobie. Sylwan, na dany przez ojca znak, wyszedł do drugiego pokoju.
— Mów pan, mów, a żywo! Ile chcesz za hrabiostwo swoje, ile za doznany zawód, ile za koszta starań i wesela: dam, co będę mógł; zapłacę, panie hrabio, zapłacę.
— Straty moje są ogromne! — zawołał hrabia.
— Wszystko się porachować daje.
— Sylwan na tę podróż nieszczęsną kilka tysięcy dukatów puścił.
Baron ramionami ruszył, widząc, że do końca nie dojdą: tupnął nogą zniecierpliwiony i rzekł:
— Mów pan, ile chcesz, żebyś nas wypuścił? Mów, ile chcesz?
Hrabia, nie robiąc już ceremonji, namyślał się tylko.
Z ujmą było dla niego zażądać za wiele i ustąpić, obawiał się stracić znowu, jeśliby baron wyżej taksował swój okup: wielka ogarniała go niepewność.
— Panie baronie, — rzekł czulej, chcąc inaczej zakończyć — czyżbyśmy tak, my, my, których dzieci połączyły się najświętszym węzłem, mówić z sobą powinni?
Hormeyer ruszył ramionami.
— A! srogo i ciężko mnie pan sądzisz, — dodał hrabia — zniosłem od niego i przebaczam rozranionemu ojcowskiemu sercu, czegobym nie zniósł i nie przebaczył nikomu. Podajmy sobie dłonie.
Baron ukłonił się, ale cofnął rękę.
— Niegodzien jestem tego zaszczytu — rzekł szydersko.
— Jabym powinien się żalić i gniewać, nie pan, — mówił hrabia — opamiętaj się pan, rozstańmy się w zgodzie.