Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/524

Ta strona została skorygowana.

Zręcznie więc korzystając z szczęśliwego trafu, hrabianka tak się zrobiła na ten raz łatwą, miłą, grzeczną, serdeczną, a tak jakoś smutną, że Franię ująć potrafiła. Rozmowa odrazu stała się sióstr rozmową i Cesia, wywołując spowiedź, napozór najszczerzej sama się wywnętrzać zaczęła. Malowała Frani swoje życie, zawody, których doznała, czczość tego świata, w którym żyła: chwyciła ją za serce łzami, które rozdrażnienie i egoizm na rozkazy wywoływały.
— Jakaś ty szczęśliwa, — mówiła Frani hrabianka — jak ci tu dobrze! Aleś ty tego warta, moja droga, i tobie nawet zazdrościć nie można.
— A! proszę cię, — odpowiedziała żona Wacława — nie mów mi tego: czuję, żem na to nie zasłużyła wcale, co mi Bóg dał z łaski swojej, i powiem ci szczerze, że mnie moje szczęście przestrasza.
— Każde szczęście straszne! — dodała Cesia. — W cierpieniu spodziewamy się ulgi, w szczęściu bać się musimy niespodzianych ciosów! A! życie ludzkie nie do zazdrości: każdy ma w swoim kielichu kroplę goryczy, która prędzej czy później usta jego dotknąć musi.
— Święta to prawda — odpowiedziała Frania. — Czasem wśród tego spokoju, którego używam, jak błysk, przebiega mnie strach niewytłumaczony i tulę się pod skrzydła Wacława.
Cesia uśmiechnęła się.
— A! daj, Boże, — rzekła powolnie — żeby cię zawsze równie troskliwie i czule skrzydła te otulały. Mężczyźni, mężczyźni, to ród zdrajców!
— O! i myśmy nie lepsze — przerwała Frania.
— Myśmy lepsze daleko, — dodała Cesia — żadna z nas, choćby kochać nie mogła, nie potrąci tak nogą, co przed chwilą było jej bóstwem; oni, przestawszy kochać, nienawidzą, jakgdyby pomścić się chcieli na nas chwili słabości i chwili szczęścia.
— Zdaje mi się, że się uprzedzasz, — zawołała Frania — różni są ludzie, ale tak ogólnie...