Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/526

Ta strona została skorygowana.

leństwa — kończyła hrabianka. — O! zna go serce moje.
— Aleś ty była nielitościwa dla niego!
— Nie chciałam, by cierpiał nad siły: oszczędziłam jego i siebie. A też miłostki w Warszawie?
— Jakie? — spytała Frania.
— Z Sylwanową.
— Proszę cię, cóż on winien temu?
— O! dla ciebie on zawsze niewinny! Pocóż, przyrzekłszy, że bywać tam nie będzie, jeździł z baronem, grał jej na fortepianie? Gdyby nie Sylwan, rozmarzyłby się był i kto wie, coby z tego wynikło. Sylwan go prawie gwałtem z Warszawy wyprawił.
Frania słuchała, patrzała i serce się jej ściskało: nigdy jeszcze takiej nie doznała boleści — widzieć swój ideał odarty z szat białych, zepchnięty między tłum pospolitych ludzi. A! okropnie to dla serca, co jeszcze nie doznało zawodu i ślepo, dziecinnie, głęboko wierzy w świętość uczuć serca i w niezachwianą ich stałość.
Obie, zajęte tą rozmową, nie spostrzegły, nie posłyszały, jak wśród niej Wacław się zjawił na progu, stanął i mimowolnie wysłuchał słów Cesi. Twarz się jego zmieniła jak pod groźbą śmierci: zadrżał, a widząc łzy Frani, gniewem się wielkim zapalił.
— Pani! — rzekł, nagle występując ku Cesi. — Cośmy ci zawinili, że struć chcesz i zniszczyć szczęście nasze, że siejesz niewiarę i niepokój pod dachem, którego nie znały?
Cesia cofnęła się pobladła i przerażona.
— Godziż się, pod pozorem przyjaźni, przychodzić podpalać i zabijać? Niedośćże jeszcze cierpiałem przez was i dla was? niedość robiłem dla tych, którym nic nie winienem prócz pogardy?
— Panie Wacławie, — przychodząc do siebie, zawołała Cesia, usiłując inaczej obrócić rozmowę — jakże ty bierzesz to, com mówiła? To się nie godzi!
— Kuzynko, mam doświadczenie, nie mogę się omylić. Biedna Frania wzięłaby to może za serdeczną