Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/57

Ta strona została skorygowana.

gospodarskie, dowodzące, że gospodarstwo u nas rutyną bezmyślną i chybił-trafił pociesznem; są to plotki towarzyskie, objawiające brak serca często, częściej brak zupełny głowy. A co za sądy o przeszłości, jakie teraźniejszości pojęcie, jakie rzuty oka na przyszłość: Boże, zmiłuj się nad niemi! Dwóch czy trzech szepcze, czego nie śmie powiedzieć wobec tłumu, boby ich zakrzyczano, a ten szept kilku, niesłyszany, niesłuchany, jest jedynym głosem, godnym uwagi.
Takie to właśnie, o jakiem tu mowa, było towarzystwo w Denderowie. Wielkie salony jaśniały oświecone a giorno, kwiaty, zapachy, muzyka, stroje, gwar, uścisków bez końca, grzeczności do znudzenia, komplementów fury; witania aż do wilgoci posunięte, pocałunki czerwieniące twarze, westchnienia gaszące światła, a wśród tego wszystkiego, w ciemnym przedpokoju, na opuszczonej kanapce, w kątku, że złożonemi nakrzyż rękoma, z głową na piersi spuszczoną, jeden biedny, osamotniony człowiek. Pokój to przechodni i pusty; w nim Wacław czeka rozkazów hrabiego.
Cesia przesuwa się w różowej krepowej sukni, z bukietem w ręku, przez półcień czarowny witając uśmiechem swoją twarzyczkę w zwierciadle. Wacław zobaczył ją, poruszył się z miejsca, ona się zlękła.
— A! — krzyknęła. — A, to pan!
Odwróciła się. Nadto może była ubrana, by mogła spojrzeć na niego; szła dalej, a z nią myśl jakaś i, jakby coś zamierzając, wpół drogi zwolniła kroku, rzucając na niego długie, długie wejrzenie, które go przeszyło. Potem, wyjmując z ust gałązkę rezedy, upuściła ją, niby gubiąc po drodze.
Wyszła; nie było nikogo. Wacław sądził, że już daleko od drzwi odbiegła, rzucił się i podjął tę gałązkę rezedy, jak złodziej, juk zbójca, chwytając tę zdobycz... Jakże się przeląkł, jak pobladł, gdy podnosząc głowę, ujrzał ją czatującą za drzwiami i śledzącą skutków swego podstępu. Ledwie podchwycił tę nieszczęśliwą rezedy gałązkę, gdy Cesia uradowana, zwycięska, ani już spojrzawszy na niego nawet, uszła