Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/71

Ta strona została skorygowana.

— A zatem po kontredansie.
— Właśnie go kończymy.
I ujęli się pod ręce, a pan Powała śmiał się z łatwowierności męża, a hrabia śmiał się zawczasu z rotmistrza, widząc go w usposobieniu takiem, że niczegoby odmówić nie potrafił.
Weszli do pokoju, w którym był stół pokryty butelkami: hrabia z pod obrusa dobył zapleśniałą bańkę węgrzyna, samym swym kształtem nie do dzisiejszych należącą czasów.
Vous m’en direz des nouvelles — rzekł, mrugając.
— Tokaj stary.
— Stary, ośmdziesiątletni tokaj, zobaczysz.
— Zdrowie solenizanta!
— Dziękuję ci, rotmistrzu! — dodał żywo z wesołą twarzą i śmiechem dobrodusznym. — Nie wszyscy mi jednak, jak ty, dziś winszują.
— A! są, co lepiej to może umieją, ale pewnie nie tak szczerze.
— Cha, cha! Różnie się trafia! Miałem dziś właśnie jedno bardzo oryginalne powinszowanie.
— A cóż to takiego, panie hrabio?
— Wyobraź sobie, rotmistrzu, nieokrzesanego brusa, który, przed rokiem na klęczkach wyprosiwszy sobie u mnie, żebym przyjął jego sumkę na procent, dziś obrał sobie dzień moich imienin, by mnie napaść o jej oddanie.
Mais c’est bête!
C’est absurde! I złapał mnie naturalnie zupełnie niespodzianego, nieprzygotowanego. Oburzony, kazałem natychmiast Smolińskiemu choćby u Żyda wziąć i zaraz tego miłego gościa uspokoić: tak mnie to poruszyło.
— Cóż to za sumka? — spytał rotmistrz.
Une misère de 30.000 florins.
— Chcesz, hrabio, to ci jutro przyślę.
— Alboż możesz mieć gotowe pieniądze? — spytał hrabia z dobrze udanem zadziwieniem i niedowierzaniem.