Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/72

Ta strona została skorygowana.

Rotmistrz się uśmiechnął z niejaką dumą.
— Jutro ci przyślę, hrabio.
— Twoje zdrowie, rotmistrzu. Bardzo dziękuję ci za uczynność... uwolnisz mnie od kłopotu... Jeszcze kieliszek...
— Nie warto mówić o tem.
Zagrano walca i pan Powała, rozbijając się, poleciał do hrabiny, a Zygmunt-August, powolniej za nim idąc, szeptał w duchu:
— Mam trzydzieści tysięcy. Jutro biorę pocztę i jadę z niemi do Żytkowa. Wyrobię się, muszę się wyrobić: główna rzecz była dostać na to pieniędzy. Biedne rotmistrzysko! jaki młody! a takie wąsy!
I rozśmiał się pocichu.


W przestankach tańca rozmawiano, a jak szerokie sale, jak różne twarze, jak niepodobni do siebie byli goście, tak dziwnie też niejednakie były rozmowy. Szczęściem leciały każda w inną stronę, nie spotykając się z sobą, nie obijając o siebie.
W tym samym gabinecie, w którym przed chwilą hrabia z matką swej żony tak przykrych kilkadziesiąt słów zamienili z sobą, z którego tak poruszeni odeszli; siedzieli teraz na kanapie: Sylwan, palący cygaro, i hrabia Walski, jak Sylwan wychowany zagranicą, bogatszy od niego, koniarz także, młody jak on, jak on scudzoziemczały, ale mający nad nim tę wyższość, że, bardzo będąc zepsuty, nie dognił jeszcze do serca. Powłoka w nim tylko przez zetknienie się ze zgnilizną zepsuta była, reszta miała jeszcze życie.
Walski nie lubił Sylwana, Sylwan uważał za potrzebne mieć tak pokaźnego przyjaciela. Czyż raz potrzebujemy, jak on, przyjaciół, jak ozdobnych fraszek tylko, żeby się pochlubić nimi? Rzadko dobieramy ich dla serca, częściej dla oka. Chcemy mieć przyjaciela bogatego, pięknem zowiącego się imieniem, dobrze wychowanego, aby z niego o nas ludzie