sądzili. Walski się nudził i chętnie przyjmował serdeczności Sylwana, choć z nim nie sympatyzował: już dla zabicia czasu, już przez angielską jakąś obojętną dumę. Sylwan też nadskakiwał mu w cztery oczy, żeby mieć prawo potem wobec stu osób mówić do niego: — Mój Karolku! — i, wziąwszy go pod rękę, szeptać i śmiać się.
Gdy usiedli na ustroniu, a tak przecie, żeby cała młodzież widzieć mogła, że hrabia Sylwan z hrabią Karolem poufale coś szepcą (bo z sali do gabinetu przez drzwi otwarte widać było wszystko), przemknął się stary pan Jacek Kurdesz mimo drzwi i naturalnie hrabia Karol zapytał:
— Cóż to za stara podgolona czupryna?
— A! a! wyśmienity szlachciura, właśniem ci o nim miał mówić.
— O nim?
— O nim i nie o nim tylko, ale tak jak, bo o córce.
— Ma i córkę? Jest tutaj?
— Quelle idée! To sobie prościuchna dziewczyna, ale śliczna jak dzika róża.
— Porównanie nie nowe, ale barwne — rzekł Karol, puszczając dym półgębkiem do góry.
— Wystaw sobie, — kończył Sylwan — coś tak niewinnego, tak prostego, tak naiwnego, jakby w powieści, jakby nie na naszym świecie, gdzie dwunastoletnie dzieweczki już intrygować poczynają. Kibić trochę silna, ale kształtna bardzo, twarzyczka śliczna, uśmiech bardzo wdzięczny.
— Oho! wpadasz w zapał, poetyzujesz: czyżbyś się miał w tej prościuchnej dzieweczce zakochać?
— Zmiłujże się! Zakochać! C’est beaucoup dire, ale myślę o czemś...
— Naprzykład?
— Myślę sobie zapracować na miłe wspomnienie.
— Jakże to, hrabio?
— Rozpocząć z nią romansik naprędce, bez konsekwencji.
— Bez konsekwencji! — rozśmiał się Walski
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/73
Ta strona została skorygowana.