Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

z dziwnym wyrazem smutnego jakiegoś politowania. — A potem? — spytał.
— Cóż potem? Nic.
— Nie pojmuję takiego projektu, bez konsekwencji!
— Jakto! Cóż dziwnego? Piękna, młoda, oryginalna, bo dzika i prosta, zajmuje mnie, bawi. Jeżdżę, jesteśmy szczęśliwi, a potem się sobie rozstajemy, mając dosyć.
— Jak to wybornie obmyślano! Pamiętaj tylko, kochany panie Sylwanie, — protekcjonalnie dodał Walski — że ze staremi podgolonemi czuprynami kończą się podobne plany często na kobiercu, to jest: albo na batogach, albo u ołtarza.
— Cha, cha! On mnie za kolana ściska, sam mi chciał córkę koniecznie pokazać.
— Dzikie, jak widzę, masz wyobrażenie o ludziach.
Sylwan się uśmiechnął z zarozumiałością młodzieńczą.
— Spodziewam się, — rzekł Walski — że to, coś powiedział, jest to tak sobie żartem.
— Nie, to projekt stanowczy, serjo, bardzo serjo.
— Pozwólże, bym ci w porę przyszedł z radą.
— Najchętniej, byłeś mi nie odradzał.
— Powiem ci tylko proste, pewne, z doświadczenia wyciągnięte aksjoma.
— Z doświadczenia własnego? — szydząc, zapytał Sylwan.
— Na ten raz z cudzego tylko może; zresztą z jakiegokolwiek bądź, to pewno, że z doświadczenia.
— Słucham pilnie i posłusznie.
— Radzę więc, a naprzód: nie wdawaj się nigdy w miłostki z projektem zerwania ich jutro; nie znasz siebie, nie znasz kobiet i nie możesz przewidzieć okoliczności. Nic łatwiejszego jak zacząć, nic trudniejszego jak skończyć i zerwać...
Sylwan rozśmiał się po swojemu.
— Jestem trochę starszy od ciebie, — rzekł Karol — słyszałem o wielu podobnych przygodach, chociażem się w nie nie wdawał. Ja, jak wiesz, potrzebo-