które wprawdzie tylko sam na sam objawiało się widocznie, ale niemniej było trwałe i znaczące.
Smoliński ostre prawdy mówił panu hrabiemu, hrabia łajał Smolińskiego bez ceremonji; znali się jak łyse konie i wzajemnie przebaczali sobie swoje defekta. Próbowali się odrwić czasem, ale mimo przebiegłości obu, kolejno im się to tylko udawało, tak równych sił byli. Smoliński czasem udarł hrabiego, hrabia podszedł czasem plenipotenta; ale cicho, sza! Zgoda: świat o tem nie wiedział wcale i trzymali się za ręce.
Wobec ludzi Smoliński był najniższym sługą Dendery i stawał w progu tylko pokornie.
Jak świt, bocznemi drzwiczkami wszedł zaufany pełnomocnik do hrabiego, który napół rozebrany siedział na kanapie, rozparty, zamyślony, smutny, trzymając dla proporcji tylko cybuch w ustach, z którego nie pali.
— A co? — rzekł do wchodzącego. — Trzeba nam myśleć o interesach.
— Myślałem całą noc, ale cóż tu wymyśleć?
— Stary z ciebie osieł, mój Smoliński — rzekł Dendera. — Ja nie myślałem, a wymyśliłem i mam już radę.
— Ciekawym! — trochę obrażony tą wyższością wybąknął Smoliński.
— Widzisz, że z ciebie na wiek wieków będzie cymbał, choć zęby zjadłeś na interesach. Załóg jest nieprawny.
— Jakto, JW. panie? — pochwycił plenipotent.
— A tak, mości Smoło! (tak go nazywał w chwilach wesołości lub gniewu hrabia) szukasz po obłokach, a nie widzisz, co pod nosem.
— Cóż tam za nieprawność?
— Wiesz przecie, że ja nie miałem jeszcze „odkazu“ na ten majątek, a zatem zakładać go, prawa dostatecznego mi brakło.
Smoliński osłupiał trochę.
— No! Źle kaucję przyjęto.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/83
Ta strona została skorygowana.