Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

— Cóż z tego, że ją przyjęto bezprawnie; niech ci pokutują, co przyjmowali.
— Ależ oni nam łaskę zrobili.
— Niech kpy jakieś łaski nie robią przeciw prawu. Jadę do Żytkowa i wyrobię, co potrzeba, tylko mieć muszę na to pieniądze. Co mamy w kasie?
— Wczoraj ostatnie pięćset złotych oddałem w moc pensji hrabiemu Sylwanowi i dwieście hrabinie; zostało sześćdziesiąt sześć, groszy dwadzieścia.
— Siedźże sobie z niemi, ja na drogę dostanę.
— Ale tu grubego grosza potrzeba, bo u nas wszystko się wprawdzie robi, ale robota drogo kosztuje.
— Jak myślisz? 30.000 dosyć będzie?
— Do zbytku.
— No, to mi wystarczy!
— Ale skądże je wziąć?
— Spytaj lepiej, skąd wziąłem.
— Jakto? Już są...
— Już są.
— Ale skądże, u licha?
Hrabia, mimo strapienia, uśmiechnął się zwycięsko.
— Prawdziwie, — rzekł dotknięty Smoliński — ludzie są osobliwszej łatwowierności.
— Kto ma ustaloną opinję i kredyt...
Smoliński ruszył ramionami.
— Proszęż hrabiego, dla kogo mam oblig przygotować?
— Panu rotmistrzowi.
— Co? Jeszcze Kurdesz dał?
— A, nie, nie Kurdesz! Temu nawet zaległy procent potrzeba dziś wypłacić jak najregularniej, żeby się nie zgłaszał o kapitał, ale panu rotmistrzowi Powale.
— O, cóż u licha! Nie domyśliłem się! — zawołał Smoliński, śmiejąc się. — To co innego!
— Jakto co innego, trutniu! — cały w płomieniach poskoczył hrabia, zaciskając pięści. — Mów