sia, plaskając w dłonie. — Prawdę mówiąc, kochanie, ja się tego zawsze spodziewałam, ale teraz już pewna! Wczoraj kładłam kabałę razy sześć: wyżnik czerwienny raz po raz przy damie winnej stawał z prawego boku. To już taki widocznie przeznaczenie.
— Ale, moja Brzozosiu, to grafiątko.
— Jakby to grafiątko zakochać się nie mogło.
— Taki młody, moja Brzozosiu, głowa roztrzepana.
— Tem lepiej, że młody.
— A w dodatku ojciec, matka nigdyby nie pozwolili.
— To stare historje, moje kochanie! Czytałam i słyszałam o tych ojcach, co to nie pozwalają; ale to zawsze kończy się na tem, że się muszą przekonać i radzi nie radzi pobłogosławić. Zresztą chybaby byli obrani z rozumu, gdyby pozwolić nie chcieli: a gdzież u licha co lepszego znajdą?
— A nie pytasz, Brzozosiu, nawet, czy on mi się podoba?
— Cóż? albo nie?
— Dziwuj się, jak chcesz, ale coraz mniej; wcale nie tęsknię za nim.
— No! ale możeż być, żeby taki śliczny, młody...
— Nie przypatrzyłaś mu się; gdy się uśmiechnie, wydaje się straszny: ma coś nieszczerego.
— Imaginacja! imaginacja! przywidzenie! Ale to tak zawsze z początku! Najlepszy znak, kiedy się panna kawalera boi: niezawodnie pójdzie za niego. To już nigdy nie chybi. Powiem ci, Franiu, i jam to była dawniej, pókim się w to sadło nie rozlała, dosyć hoża. Cześnikowicz na mnie bardzo patrzał, choć byłam ubogą dziewczyną: a nietylko on, ale i pan Paweł, i pan Remigjan nieboszczyk smalił do mnie cholewki, a muszę ci się przyznać, że dla Remigjana miałam słabość. Takie bo śliczne imię i chłopiec był gdyby dąb. Bywało jak krzyknie na żart, to się szyby w oknach zatrzęsą. Otóż powiem ci, kochanie, że w początku ani mi się śniło, anim na niego patrzeć nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/91
Ta strona została skorygowana.