Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/92

Ta strona została skorygowana.

chciała, a potem tak mnie za serce pochwycił, że nie było rady... Ale taki woli Bożej widać nie było...
I westchnęła, a Frania rozśmiała się nieznacznie.
— Otóż ci jeszcze powiem, serce, — mówiła dalej — jeśliby ci się kiedy przydarzyło go spotkać tak jak dzisiaj, poco uciekać? Trochę sobie pogadać, trochę pobzdurzyć, pożartować nie grzech, zdaje się, młodemu. Niechno się panicz rozpatrzy, a ja taki ręczę, że będziesz hrabiną.
— Ale, moja Brzozosiu, nuż to jaki zwodnik i żartowniś, co się tylko chce naśmiać z biednej dziewczyny.
— Jezu Chryste! Cóż bo ty, Franiu, gadasz, a któżby to mógł pomyśleć, z ciebie! z tej malinki! z tego złotego jabłuszka! z tego aniołka!
Frania rozśmiała się, rzucając na szyję Brzozosi.
— Nie psuj mnie, proszę — odezwała się wesoło.
— Dzieciństwa bo ci się snują po głowie, Franiu moja; ja mu dobrze w oczy patrzałam, to młode i dobre jakieś chłopczysko... No... i kabała sześć razy wypadła. Taki musisz być grafinią!


Pomimo że hrabia Sylwan dał sobie uroczyście słowo nie jeździć mimo Wulki, trafiało się jakoś zawsze, że tamtędy szła droga w tysiące miejsc, do których koniecznie jeździć musiał. Kilka razy jakoś, nie uważając, zabłądził na tę drożynę, a raz koń znowu był tak zmordowany, że zsiąść musiał z niego i pieszo przejść przez lasek.
W oddaleniu mignęła mu się biała sukienka pomiędzy brzozami i, naświstując na psa, nawołując go, choć z sobą nie wziął z domu, Sylwan puścił się żywo w kierunku różowo-białego zjawiska. Trafił tylko na Horpynę; Frania bowiem, postrzegłszy to natręctwo, wolała wybrać inną drogę, niż spotkać się z nim wśród lasu.