łoblach, i rotmistrzem, który wedle zwyczaju sam, jadąc, powoził. Ujrzawszy córkę, zatrzymał się stary, posunął trochę, poprawił siano i wskazał jej miejsce przy sobie.
— Pewnieś się nalatała dosyć, musisz być zmęczona — rzekł łagodnie. — Siadaj, to cię do domu odwiozę.
— Jabym poszła piechotą, kochany ojcze!
— Siadajno, siadaj! Ceregielów nie rób. Chorążanka jeszcze i nas dwoje pociągnie.
I Frania lekko skoczyła do wózka, sadowiąc się przy ojcu. Po zapytaniach o plebana, o drogę, o dom i robotników koło domu, których Franka widziała, wypadło coś powiedzieć o panu hrabi, bo właśnie dlatego, że on robił tajemnicę ze swej wycieczki, ona jej ścierpieć nie mogła.
— A wiesz, tatku, kogo już drugi raz spotykam w brzezinie?
— O! kogoż? wilka czy zająca?
— A! proszę zgadnąć.
— Psa albo wilka, co? — rzekł stary, śmiejąc się.
— Ale nie! — śmiała się Frania. — Wcale coś innego; proszę zgadnąć koniecznie.
— No! kogoś z sąsiadów... z sąsiadek... ale nie z bliskich.
— Starego czy młodego? — zagadnął Kurdesz.
Frania mimowolnie się zaczerwieniła.
— Młody! — odezwała się ciszej.
— O! to sęk, nie zgadnę; mów lepiej odrazu, bo się nie ofiaruję liczyć wszystkich młokosów, co ci naprzełaj zabiegają.
— Otóż spotkałam... hrabiego Sylwana.
— Co? z Denderowa?
Stary zagryzł wargi, zamyślił się, a wzrok jego ożywiony zwrócił się na córkę. Potem pocałował ją w czoło.
— Bóg zapłać! — rzekł — za to, że mi mówisz szczerze, co cię spotka, bo trzeba wiedzieć, moje serce, że to nie bez kozery. Panicz tędy nie ma nigdzie drogi i przysięgnę, że podjeżdża umyślnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/94
Ta strona została skorygowana.