Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

— Paniczowi chciałoby się widać bez pana ojca, bez uczciwego starania, romansów nowomodnych po pańsku.
— Ale cóż, panie rotmistrzu?
— Ot, co, mospanie, panno Marjanno: Frani aspanna nie puść odtąd krokiem od siebie i bez siebie, a z przechadzek do lasu kwita. Spacerujcie po ogrodzie albo gdzie w drugą stronę, tak, żeby was nie spotkał. Jeśli szczerze kocha, niechże się po ludzku stara.
— A zapewne! I zobaczysz, rotmistrzu, że przyjedzie, jak Boga kocham; co sądzono, tego nie przekiwać.
— Oj, nie! — rzekł stary. — Raz może, dwa może, ale nie nam to do hrabiów oczy podnosić: oni, jak Żydzi, tylko się z sobą swatają i żenią.
Brzozowska poskrobała się w głowę.
— A jak się zniecierpliwi i porzuci? — spytała z bojaźnią.
— No, to jechał go sęk! — zawołał rotmistrz. — Cóż to moja córka ma sobie żebrać męża? Mosanie, albo to my nie taka szlachta jak drudzy, jeśli nie lepsza? Czy to ja po niej nie dam i Wulki, i dobrego grosza pod poduszkę? Albo to ona kulawa, garbata czy szpetna, żebyśmy się z nią prosili i wdzięczyli jak suczka na przewozie?
— Co to, to prawda, kochany rotmistrzu!
— Więc motus.
— Jaki motuz? — spytała ciekawa Brzozosia.
— Cicho!
— A! rozumiem: motuz, węzeł, jak węzłem gębę zawiązał — dobrze! A jak sobie zresztą chcesz, rotmistrzu! Taki hrabiątko nasze i nasze, jakem żywa: nigdy mi sześć razy zrzędu na jedno kabała nie wypadła darmo; pomyślcieno: sześć razy!


Było to we wtorek. Środę, czwartek i dni następne, ufny w potęgę swych niezliczonych wyższości i przymiotów, dzień po dniu Sylwan jeździł do brzeziny;