bacznie, podszedłszy bliżéj, dochodziły ucha to chrzęsty zbroi, to stąpania okutych w żelazo żołnierzy, to brzęk stłumiony podejmowanéj broni. Na drodze od Kłobucka wiodącéj, powolnie po rozlazłém a gęstém błocie, sunął się oddział żołnierza szwedzkiego z piechoty i jazdy złożony, wiodąc za sobą pracowicie co chwila grząznące działa; na czele jego jechali Wejhard i Kaliński: pierwszy wesół i szyderski, bo pewien powodzenia i sławy, drugi zbyt wielki dworak i wprawny pochlebnik by mu gorliwie humorem nawet potakiwać nie miał.
Przed niemi na jaśniejszém nieco niebie, widać było już czerniejącą górę i wysoko wspiętą wieżycę na któréj błyskało światełko; klasztor i mury pogrążone były w ciemności, ognie w nich zdawały pogaszone, brama rzucona bez straży, żywéj duszy w okolicy,
— Patrz-no panie pułkowniku, odezwał się Wejhard śmiejąc i zacierając ręce, dziś jeszcze przenocujemy w Częstochowie i napijemy się starego miodku xięży Paulinów i nigdzie niewidać żadnego przygotowania, tém lepiéj! Podejdziemy w cichości, potém nagle wpadniemy z wrzaskiem i krzykiem, opanujemy bramę i twierdza nasza!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.