— Niechybnie! dodał Kaliński, śmieliżby się upierać mnisi zwycięzkim po całéj Polsce wojskom Karola Gustawa? To być nie może, chybaby poszaleli. Święty Boże niepomoże, muszą się poddać i nas wpuścić.
— A klasztor bogaty, rzekł Wrzeszczewic, widziałem go w środku, żyją w nim sobie jak panowie, jak opaci, spaśli, brzuchy ogromne, twarze rumiane, opływają w dostatki. Wittemberg pożywi się niemało — dodał ciszéj — ale na to wojna! a Panu Bogu złoto i srebro niepotrzebne.
— Tak! dodał Kaliński pokaszlując, jest to zapewne ofiara, ale ją Polska uczyni chętnie dla swego zbawcy Karola Gustawa; w nim jedna nadzieja nasza.
— Wielki król! wielki wojownik! ale tsyt! cicho! oto się zbliżamy! baczność, zaraz zagra w uszy zakonnikom muzyka nasza i przebudzi ich larum. I wezwawszy młodego oficera, wydał mu rozkazy śmiejąc się w najlepszym humorze. Zbliżali się pod mury szukając bramy, chciano bowiem zrazu natrzeć na nią, w téj pewności że wrota nie zaparte, może i wcale nie strzeżone, zastaną. Myśl przerażenia mnichów, wyobrażenie popłochu jaki uczyni, uniżeń z jakiemi przyjmować będą zwyciężcę, może podar-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.