ków któremi uczcić go będą musieli; rozpromieniała twarz Wejharda który w téj wojnie nic jeszcze sam przez się dokonać niemógł. Byłby to pierwszy jego tryumf; rachował nań jakby go miał w kieszeni i nie czując ani wilgotnego deszczu który kropił, ani chłodu którym wicher twarz mu chłostał, pośpieszał niecierpliwy ku twierdzy, zacinając konia chrapiącego i spinającego się niechętnie ku górze.
— Cha! cha! sucho śmiejąc się rzekł zwrócony do nieodstępnego Kalińskiego, co za niespodzianka mnichów spotka.
W téj chwili zbliżali się do pierwszych wrot i mostu, i nagle wśród ciszy głębokiéj, wśród uroczystego nocy milczenia, jak piorun rozległ się wrzask trąb, huk kotłów, okrzyk żołdactwa, wystrzały; jazda skoczyła szybko przodem do mostu, most był zwiedziony, brama zawarta.
Wejhard uśmiechał się jeszcze kręcąc wąsa, Kaliński milczał.
— Bramy zaparte! przybiegł oznajmić starszy od jazdy.
— Jakto? a zwód?
— Podniesiony.
— A straż jest?
— Żadnéj dotąd nie widać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.