Tymczasem wrzaski, huk i wystrzały na wiatr coraz silniéj wzmagały i zdawały wstrząsać milczącym klasztorem; Wejhard spinał konia ostrogami chcąc wybiedz naprzód; gdy spłoszony wierzchowiec uskoczył w bok nagle sapiąc i stulając uszy — jakaś postać wysoka, chuda, dziwna jak zjawisko z pod kopyt prawie końskich, dźwignęła się i podniosła.
— Co to jest? kto tam? kto stój! stój! zawołali bliżsi żołnierze.
— Stój lub śmierć! jeden z nich śmielszy zbliżył się i chwycił widmo, dobywano już ognia, aby mu się z blizka przypatrzeć.
Rozpalona latarka, gdy ją podniesiono do góry, ukazała wychudłą żebraczkę, która trzymając się za boki, śmiała się do rozpuku.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! rzekła z ukłonem; a! jakże się mają jaśnie wielmożni panowie! szkoda! późno już na nabożeństwo, furta zamknięta, kościół także! poznaję jaśnie wielmożnych panów! jak Boga kocham, poznaję! oto pan Hetman, a to, pan Chorąży. Z kądże to Pan Bóg prowadzi? złe drogi! złe drogi, deszcz leje, a w dodatku i wrota zaparte. Ale to nic, zaraz każemy otworzyć i prosiemy do środka....
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.