W chwilę potém po rzuconéj mu kładce Kaliński musiał nie bez strachu przebywszy fossę, wązką furtą dostawać się do wnętrza bramy. Tu zupełną zastał ciemność i natychmiast, mimo protestacyi zawiązano mu oczy, wzięto go pod ręce, i szybkim krokiem prowadzono daléj przez bramy i podwórce, potém w gmachy jakieś, gdzie nareszcie odsłoniono mu twarz i ujrzał się w celi klasztornéj oświeconéj rzęsisto, w obec kilku mnichów stojących i patrzących nań w milczeniu. Kordecki poważny, zamyślony, surowy stał na czele.
Kaliński uczuł się nieco wzruszonym, ale prędko zuchwałą mowę odzyskał, potoczył okiem po starcach bezsilnych, zdało mu się że widzi na ich twarzach przelęknienie i głośno, rzucając wzrok groźny z pod brwi zmarszczonéj, zawołał.
— Czemu nie otwieracie bramy?
— Komuż to, i z czyjego rozkazu? spytał bardzo powolnie przeor.
— Przyszliśmy z hrabią Wejhardem zająć Częstochowę w imieniu J. K. M. Karola Gustawa.
— My Karola Gustawa nieznamy! odparł Kordecki przebierając różaniec.
— Cóż to za mowa! wiecie na co się nara-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.