zrana, łagodnym panem, protektorem i obrońcą, ale wyraźnym nieprzyjacielem, który się srożył i groził i niecierpliwił na myśl, że mu się śmieją i myślą bronić.
— Czytajcie i podpisujcie! krzyknął zajadły i wyszedł. Zostali sam na sam potrwożeni trochę zakonnicy z panem Kalińskim, który z westchnieniem zbliżył się do nich grzecznie i układnie bardzo.
— Okropny człowiek! rzekł cichuteńko, nie zwłóczcie, zmiłujcie się, jeśli wam życie miłe. Uczyni jak mówi, wątpliwości niéma. Jako katolik, jako przyjaciel, radzę, zaklinam, spieszcie się, niewiecie co na siebie ściągacie.
— Ale my sami nic tu stanowić nie możemy! powtórzył xiądz Jaraczewski.
— A zatém spieszcie do klasztoru; głęboką czuję litość nad waszym losem, radzę, proszę, szczérze radzę, przebłagajcie go, a nie bawiąc!
Ledwie tych słów domawiał, wpadł Wejhard, ubrany w zbroję błyszczącą.
— A cóż? rzekł, jeszcze stoicie! jeszcze myślicie! widzicie mnie gotowym, daję wam godzinę czasu jeszcze, spieszcie do klasztoru — lub ogień i miecz nikogo nie oszczędzą.
Spiesznym krokiem dążyli znowu posłannicy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.