jące rozdziera zwierzątko i niepojmował nawet, żeby to mogło być inaczéj. Wiara jego całkiem była powierzchowna, spełniał jéj obrzędy dla żołnierza z punktualnością przykładną, prowadził na nabożeństwo jak na przeglądy: ale ani się kiedy zamyślił nad rzeczami wiary, ani potrzebę jéj uczuł. Żył na ziemi, brzuchem tylko i ciałem, a oczy jego brwią i powieką zarosłe nigdy się wyżéj nie podniosły. Wierzył za to we wszystkie czary, inkantacje, gusła i tym podobne mary, bardzo szczérze, bardzo bojaźliwie i niczém się tak nieprzerażał jak niemi. Któś mu tam wcześnie szepnął, że mnisi Częstochowscy są wielkiemi czarownikami, i może dla tego, nie bardzo miał ochotę spieszyć pod Jasnę-Górę. Wstydził się tego, ale niemniéj ukryć się z tém nie mógł.
Oznajmiono mu Wejharda, którego jako dworaka i wytwornisia nie lubił; musiał jednak przyjąć, ale widać było z wejrzeniem, które rzucił na drzwi, że gość wcale mu był nie pożądany.
Miller stał naówczas w ślacheckim domku, z którego bez ceremonji, gospodarza wyrzucił, i w najlepszéj izbie na kobiercach się przewalał, grzejąc przed trzaskącym ogniem komina.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.