— A skarbiec-że nie wywieziony? spytał po chwili Burchard Miller.
— Nie! ręczę że nie, lecz gdyby nawet część jaką ukryli, zawsze dosyć zesłanie, i ze ślachty, która się tam schroniła, dobrze obłowić się można; dadzą okup dobry. Mnisi ufni w mury, nie śpieszyli się z wywózką swoich precjozów, wszystko na miejscu, bo teraz już by się bali ruszyć, dla gęsto snujących po kraju oddziałów, Wittembergowi dość będzie posiać kilka posągów srebrnych, reszta nasza.
Miller namyślał się głęboko, ale cały wieczór męczył go Wejhard i Kaliński, tak że wreszcie słabnąć począł, i upiwszy się z niemi wydał roskazy gotować się na Częstochowę. Nim się jednak oddziały jego pościągały, nim lud zgromadził, działa posprowadzał i żołnierzy skupił, kilka dni upłynąć musiało. Tym czasem szerząc postrach i wcześnie oznajmując o sobie, Wejhard wysłał z załogi w Krzepicach oddział żołnierza na włości klasztorne, dla rabunku i nakazał zajmować bydło, palić wioski i folwarki, żeby pokazać mnichom co ich czeka, jeśli się nie poddadzą.
Wieść o tém doszła dnia czwartego po odejściu Wejharda do klasztoru; Przeor przyjął ją
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.