go w obliczu, że kochać się i szanować razem nakazywała na piérwsze wejrzenie. Znać w niéj było starca pieszczoty, ukochanie i jedynactwo.
Dworek był ubogi: chata to raczéj spora, jak włościańskie domostwo, ciasna, biédna ale schludna. Ściany jéj były powychylane, polepione, nizkie, sprzęt stary i zużyty, a oprócz staréj szablicy, prócz misiurki i pancerza, krucyfixu na ścianie, kropielnicy u drzwi, ławy tylko proste, stół od siekiery; ani kobierca, ani makatki, nic coby dowiodło zamożność choć skromną. Z pozostałości tylko drobnych wnieść było można, że w niéj mieszkał człowiek niegdyś dostatni: ale z nich także i dzisiejsze patrzało ubóstwo; bo nic nie pozostało krom tego, z czém się już rozdzielić niepodobna, co jest czcią, świętością, pamiątką, do czegośmy przyrośli.
Miller rozpatrzył się po izbie i prychnął przekleństwem, Wejhard mu cóś poszepnął, zwrócił oczy ku starcowi i padł przy piecu na ławę.
Stary ślachcic wstał i trzymając się stołu, widać chory na nogi, nieśmiał usiąść, a ciężko mu było tak wytrwać; dziewczę tuliło się do niego, bojaźliwie rzucając oczyma na przybylców.
— Pan szlachcic! — zawołał Miller połamanym językiem — jeść! pić!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.