— Znam go dawno, nawet jesteśmy sobie trochę krewni — odparł półkownik.
Miller się namarszczył i urwał rozmowę, więcéj o nic niepytając. Podano wieczerzę niewykwintną wcale; był krupnik z półgęska zasypany kaszą jagłową, kluski z serem i stara kura pieczona, a w dodatku len sam miód co wprzódy. Miller go już zapijał nie wykrzywiając się, i znać było że sobie nim dobrze dogodził, bo się chwiał na nogach, oczyma krwawemi przewracał dziko i śmiał się co chwila. W czasie wieczerzy, gdy wszyscy przy misach byli zajęci, odwiódł Wejharda na stronę.
— Słuchaj hrabio — rzekł, jutro rano ślachcica w kij związać i do obozu razem z wnuczką; — rozumiesz, dasz rozkazy stosowne.
Dobrze! dobrze! — obojętny odparł Wejhard.
Sadowski podsłuchał jedném uchem téj krótkiéj rozmowy i szepnął kilka słów Komorowskiemu. Półkownik polski uczuł mocno Millerowskie barbarzyństwo, ale nie dał znać po sobie tego; wziął starca pod rękę i razem z wnuczką wyprowadził ich do bokówki.
— Każ zaprządz wozek, — rzekł mu po cichu, — i nie zwlekając uchodź. Miller cię jutro związać kazał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.