Xiądz Piotr chciał cóś mówić, ale zbladła twarz brata, jego lice schorzałe, niedozwoliło mu; Hanna wołała szybko:
— Kochany xięże Pietrze, daj kątek dziaduniowi, biedny ledwie się tu przywlókł, jęczał całą drogę...
Oniemiały, zamyślony, pośpieszył przodem xiądz Piotr zapomniawszy bramy i straży, prowadząc wózek brata, i w odległym dziedzińcu, w wielkiem skrzydle zabudowań klasztornych, wychodzącém ku murom okolnym, wskazał izdebkę, wśród mnóstwa już przez ślachtę pozajmowanych mieszkań. Gdy z pomocą ludzi paralityka złożono na słomie i piérwsze jego zaspokojono potrzeby, dwie łzy puściły się z oczów zamyślonemu kapłanowi.
— Czego płaczesz? spytał go Jan, wszakże i my tu bezpieczni pod opieką Matki Bożéj?
— Wiesz-że gdzie jesteś, odparł xiądz Lassota, oto — pod jednym dachem z tym, któremuś nie przebaczył.
— Jakto? schwycił się Jan porywając na nogi i opierając o ścianę, jak to? Krzysztoporski tutaj? ja z nim?... Puszczajcie mnie! wolę wpaść w niewolę szweda.... I podniósł się cały drżący, a Hanna objęła go rękami zachodząc się od płaczu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.
187