Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.
207

To mówiąc spiesznie odszedł, a Zamojski zawołał Wachlera Niemca od dział, do siebie.
Niemiec to był całą gębą, bo i brzuchaty i gębaty, serca w nim ani za grosz, ręce do pracy niechętne. Z potrzeby tylko wzięli go xięża, bo nikt go nie lubił. Cały Boży dzień ujadało się to nieznośne niemczysko za karm, za płacę, za nagrody, za wygody; a przyszło robić, niechętnie i dumnie mrucząc posługiwał. Od czasu przyjścia szwedów jeszcze się stał mniéj ochotny i gdérliwszy, i rzekłbyś, patrzał tylko, którędy do nich droga. Z Polakami zawsze nadęty, nie bardzo posłuszny, postępował jak z czemś niższem od siebie, nabożny był tylko w niedzielę, a wesoły do piéniędzy; ale że znał swoją sztukę, musiano go trzymać, choć to była plama załogi Częstochowskiéj.
Cóż począć gdy się czasem obejść bez takich pomocników nie można. Ujmowano go datkiem, jadłem, darem, obietnicą, choć nie jednego chętka brała, ten kawał mięsa przez mury przerzucić. Wachler mrucząc po swojemu podszedł do pana Miecznika.
— Macie przygotowane bomby ogniste, widzicie to światło na folwarku? — rzekł mu Zamojski — rzucić ogień i spalić stodoły i gumna.